DZIENNIK 1954- LEOPOLD TYRMAND
Tyrmand to u nas nazwisko znane nawet tym, którzy nie czytali nic co wyszło spod jego ręki. Po lekturze "Filipa" stwierdziłem, że koniecznie muszę sięgnąć po więcej. Mój wybór padł na "Dziennik 1954" i był to strzał w dziesiątkę. O samym Tyrmandzie można pisać godzinami i nie wyczerpać tematu do końca. Jego życiorys był tak barwny i naszpikowany absurdalną wręcz ilością dziwnych, niebezpiecznych i nieprawdopodobnych zdarzeń, że mógłby posłużyć jak inspiracja na całą serię filmów lub książek. Ten nietuzinkowy autor postanowił, że wraz z rozpoczęciem się 1954 roku zacznie pisać dziennik. Nie trwało to zbyt długo, bo raptem pierwsze trzy miesiące, gdyż zabrał się za pisanie swojego najbardziej chyba znanego dziś dzieła, czyli "Złego". Czy warto więc sięgnąć po dziennik, którego pisanie porzucił nagle, ot tak? Zdecydowanie, do czego zachęcam. Jest to coś, co wymyka się formie i schematom, jak sam autor. Przeplata opisy prozaicznych i banalnych wręcz czynności dnia codziennego ze sprawozdaniem z życia uczuciowego i miłosnych podbojów, by co jakiś czas zaskoczyć dogłębnym i dającym do myślenia wywodem filozoficzno-psychologicznym. Celne, pełne ironii i gorzkie spostrzeżenia dotyczące realiów życia w komunistycznym kraju, którego Tyrmand na tamten moment opuszczać nie chce. Nie gryzie się w język, rzuca konkretnymi nazwiskami osób, z którymi się nie zgadza lub po prostu nie darzy ich szacunkiem. Raz euforyczne wręcz podchodzi do pisania dziennika, a za kilka dni twierdzi, że to kompletnie bez sensu, ale pisze dalej. Mając 34 lata tłumaczył, że czuł się już zmęczony i zrezygnowany. Był pełen sprzeczności, jak rzeczywistość, która go otaczała. "Dziennik 1954" też taki jest. Nieoczywisty, kontrowersyjny i momentami absurdalny. Zachęcam, przeczytajcie.

Komentarze
Prześlij komentarz